[ Wstecz - Korsyka 2010 ]  [ 1 ]  [ 2 ]  [ 3 ]  [ 4 ]  [ 5 ]  [ 6 ]  [ 7 ]  [ 8 ]  [ 9 ]  [ 10 ]  [ 11 ]  [ 12 ]  [ 13 ]  [ 14 ]  [ ... ]
Dzień 3.
Podróż samochodem do Bastii. Bastia - Col de Teghime (536m) - Poggio.
d = 14,7km.     t = 2h 11m.     max = 47,5km/h.
         Wstaję o 6.00. Świadomość rewelacji dnia dzisiejszego nie nastraja mnie pozytywnie... Bardzo powoli pakuję się. Nie mam ochoty nawet na śniadanie. Siadam na kamiennym murku, spisuję relację z poprzedniego dnia i czekam na obiecaną pomoc.
         Punktualnie o 8.00 - umówionej godzinie - nadjeżdża biały citroen. Zagaduję napotkanego na plaży Włocha i proszę o przetłumaczenie z mojego angielskiego na francuski i przekazanie starszemu jegomościowi moją prośbę o podrzucenie mnie do Bastii za opłatą. (mam świadomość tego, że zapewne żaden 'warsztat' nie udzieli mi pomocy a nową detkę kupię tylko tam). Niestety pan odmawia, twierdząc że może mnie zawieść tylko nad wschodnie wybrzeże, stamtąd mogę ruszyć do Bastii autostopem. No cóż, dobre i to!
         Pakuję rower do auta i jedziemy. Droga wije się niesamowicie. Żal mijanych z pozycji samochodowego gapia widoków - wszystko miga szybko a zdjęć nie chce mi się robić... Ale mam poważniejsze kłopoty na głowie...
         Odbijamy w lewo i wspinamy się do góry. Dopiero tutaj przekonuję się jak krętę są korsykańskie drogi. Istne szaleństwo! Dojeżdżamy do Luri. Niestety tutejszy 'garage' obsługuje tylko samochody. Z nadzieją (naiwnością...) pokazuję jeszcze mechanikowi usterkę w dętce ale ten tylko bezradnie rozkłada ręce. Jedziemy więc dalej w kierunku wschodniego wybrzeża Cap Corse, tym razy cały czas w dół. Trochę przeraża mnie perspektywa autostopu da Bastii, szukanie sklepu rowerowego, powrót stopem i wspinaczka rowerem pod ten podjazd - ponad 10km. Mogę już dziś nie zdążyć...
         W Santa Severa serwis zamknięty na cztery spusty. Gdy stwierdzam, że czas wysiadać kierowca oznajmia, że zawiezie mnie jednak do Bastii... Skłamałbym twierdząc, że po cichutku na to nie liczyłem;) Tak czy owak trudno opisać ogrom mojej wdzięczności. Widząc, że kierowca jest nieco poirytowany proponuję zapłatę za paliwo ale kategorycznie odmawia. Gdy pytam czy ta wycieczka to na pewnno nie problem odpowiada, że problem to i owszem - ale mam ja;)
         Dziwne uczucie pokonywać w samochodzie przedwczoraj przebytą trasę rowerem, tyle że w przeciwnym kierunku. Muszę przyznać, że rowerem jechało się w miarę łatwo, natomiast patrząc z auta trasa wydaję się dużo trudniejsza;)
         W Bastii jesteśmy o 9.30. Niestety w poniedziałki sklep rowerowy jest czynny od 14.00. Chyba wypada się cieszyć, że w ogóle w poniedziałek będzie otwarty...
         Miałem nadzieję na szybką naprawę i powrót citroenem do Pino gdzie mieszka jego właściciel ale wobec perspektywy czekania 4 godzin rozstajemy się. Proszę o adres aby móc wysłać jakiś upominek - czekoladki albo chociaż wódkę;) ale życzy sobie tylko pocztówkę. I tak wyślę mu jakiś upominek!
         Wykładam sprzęt na ulicę i póki co siadam w cieniu przy sklepie rowerowym czekając na otwarcie. Próbuję zostawić baterię do aparatu do ładowania w pobliskiej restauracji ale właściciel na migi odpowiada, że jeśli nic u niego nie kupuję to on NIESTETY nie może mi pomóc, bo przecież prąd też kosztuje! No cóż, jeden podwozi mnie 45km za dobre słowo, drugi liczy tylko pieniądze. Równowaga w przyrodzie musi zostać zachowana:) Baterię udaje mi się zostawić w biurze podróży. Udaje to dobre słowo. Znowu nikt (nawet w biurze podróży) nie mówi po angielsku. Zaczynam się zastanawiać nad sensem próbowania rozmowy w nielubianym tu wyraźnie angielskim. Chyba lepiej od razu przechodzić na język migowy;)
         W międzyczasie dzwonię do serwisu rowerowego w Bielsku-Białej z prośbą o radę w związku z pękającymi dętkami. Znający się na rzeczy gość podpowiada, że należy napompować dętkę jak najmocniej gdyż obciążona bagażami i słabo napompowana opona ugina się powodując powolny ruch dętki wewnątrz opony aż do zerwania przy wentylu. Brzmi sensownie. Postanawiam zastosować się do rady i nieco się uspokajam...
         Sklep otwierają punktualnie o 14.00. Okazuje się, że w całym sklepie mają tylko jedną dętkę w rozmiarze 28". Chciałem kupić od razu 5-6 na zapas no ale lepszy rydz niż nic. Sprzedawca widząc moją kwaśną minę rysuje mi na kartce prowizoryczną mapę dojazdu do drugiego sklepu rowerowego. Trochę zły jadę pod wskazany adres. Zły bo pewnie tamten sklep był otwarty od rana a ja kwitłem na chodniku przez 4,5 godziny czekając na otwarcie tego pierwszego... Nie ma jednak tego złego. Drugi sklep jest w poniedziałek... nieczynny! Od wtorku do soboty 9.00-12.00 i 14.30-19.00. Jak oni zarabiają na emeryturę?!
         Nic tu po mnie. Ruszam. Od początku pod górę. I robi się coraz ciężej. Przez większą część czasu prowadzę rower. Jestem tak wkurzony, że nawet nie robię zdjęć. Zresztą z perspektywy głównej drogi D81 Bastia nie wygląda imponująco - bloki, osiedla i morze, starego miasta nie widać.
         Około godziny 18 wspinam się wreszcie na Col de Teghime (536m n.p.m.). Stąd kilka zdjęć i zjazd. Niestety po 3 kilometrach nowa dętka pęka w tym samym miejscu co jej trzy poprzedniczki. Jestem załamany. Zatrzymuję się przy drodze i próbując załatać dziurę częścią innej dętki 'podziwiam' cudowny skądinąd zachód słońca. Schodzę 300 metrów do pierwszych przy drodze zabudowań - w miejscowości Poggio - i pytam o nocleg. Udaje się od razu. Pani prowadzi mnie do pobliskiego kościoła i mówi, że mogę tu śmiało rozbić namiot. Pokazuje mi jeszcze nowoczesną, przykościelną łazienkę, z której mogę skorzystać. Jestem tak zmęczony, że po kolacji zasypiam nie korzystając z prysznica...
Poprzedni dzień       Do góry       Następny dzień